Wakacje THE BEST !

Nie zawsze wirusowo-globalne zamieszanie wszystko psuje. My choć mieliśmy już gotowe plany wakacyjne w Polsce i musieliśmy je zmienić, to zamiana ta wyszła baaardzo korzystnie.

Chodzi mi po głowie pewna myśl – jeśli ta chwila, godzina, ten dzień, albo na przykład te wakacje miałyby być twoimi ostatnimi, to co byś wybrał, jak byś je spędził? Często bowiem wiele rzeczy odkłada się na kiedyś tam: „a może kiedyś to zrobię, kiedyś tam pojadę, kiedyś jej/jemu to powiem” a tymczasem owo „kiedyś” może po prostu nie nadejść, albo może się okazać, że jest za późno. Trzeba działać tu i teraz i brać z życia w pierwszej kolejności to co najcenniejsze.

W sumie to cieszę się, że nasze plany się zmieniły i że tak wyszło, że wybraliśmy się na te wakacje w tym roku, choć plany były na przyszły. Pewno, że szkoda tych wszystkich bez wątpienia wspaniałych chwil, które spędzilibyśmy będąc w Polsce; wesele, obóz biegowy, pierwszy ultra maraton, no cóż, szkoda. Spędziliśmy za to prawie trzy tygodnie tylko w najbliższym gronie rodzinnym, a to bez wątpienia jest dużo bardziej cenne i chwil tych, już nikt nigdy nam nie odbierze. Co z tego wyszło? Poniżej opisuję nasze przygody, przeżycia ale jeśli wolisz oglądać to proszę bardzo 🙂

Wakacje trwały w sumie 18 dni, przejechaliśmy ponad 4700 km, odwiedziliśmy kilkanaście a może i nawet kilkadziesiąt norweskich miejscowości, przeprawialiśmy się 9 razy promem, widzieliśmy ogromny kawał piękna norweskiej natury, ale co najważniejsze – byliśmy w tym wszystkim razem.

OK, to jedziemy!

Wtorek 28.07.

Pierwszy cel naszej wycieczki na północ to bajeczna plaża Refviksanden w miejscowości Måløy, jakieś 330 km od Bergen. To jeden z najdłuższych odcinków w naszej podróży. Przemieszczamy się codziennie w inne miejsce po to, aby docelowo dotrzeć na Lofoty, bez wątpienia najpiękniejsze miejsce w Norwegii.

Tu w Refviksanden spotkaliśmy się z dwójką naszych znajomych. Mimo, że spóźniliśmy się na spektakularny zachód słońca to i tak obserwowaliśmy cudowny spektakl na niebie, który trwał pewno jeszcze dłużej, ale my po pierwszej w nocy „wyszliśmy z teatru” i poszliśmy spać.

Środa 29.07.

Przyjemne leniuchowanie na campingu a wieczorem przejazd w kolejne miejsce – Geiranger.

Czwartek 30.07.

Miejsce na nocleg ze środy na czwartek mieliśmy w bajecznym miejscu z widokiem na góry otaczające Geiranger, miejscowość której zdjęcia można znaleść niemal na każdej widokówce z Norwegii. Rano zrobiliśmy sobie spacer do miasteczka. Część spaceru prowadziła widokowym tarasem wzdłuż pięknego wodospadu. Spotkaliśmy się tam z tymi samymi znajomymi, którzy w Geiranger kończą swoją podróż i wracają do domu. My po wizycie w czekoladowej kafejce i pysznych vegeburgerach na obiad wróciliśmy do auta i pojechaliśmy na kolejne miejsce – Trollstigen – spektakularną, wysokogórską, krętą i wąską jezdnię. Swoisty drogowo-budowlany majstersztyk.

Droga Trolli (bo tak właśnie się ją nazywa) to jedno z wielu norweskich miejsc z listy „must see”. Zjeżdżając autem z przyczepą kampingową chyba nie ma kozaka który by nie miał lekkiego stracha.

Po niemałej serii zdjęć, cali w lekkim strachu zjeżdżamy do doliny i na pobliskim kampingu zostajemy na kolejne dwie noce. Urządzamy więc sobie kino domowe (albo raczej kampingowe).

Piątek 31.07.

Dziś udajemy się na wycieczkę w góry. Lekko ponad 5 km w jedną stronę to spokojny dystans bo widok na masyw górski o strzelistych szczytach nazywany Ścianą Trolli (Trollveggen) jest wart o wiele większego wysiłku. Do tego piękna pogoda i kolejny cudowny dzień za nami.

Sobota 01.08.

O 4:00 rano wybieram się jeszcze raz na górny parking serpentyn Drogi Trolli by nagrać timelaps. A o 11-tej jesteśmy już w drodze do kolejnego miejsca, gdzie latem więcej na drodze kamperów i przyczep kampingowych niż zwykłych aut – Atlanterhavsveien (Droga Atlantycka). Ośmiokilometrowy odcinek drogi łączący mostami małe wyspy tworzy niepowtarzalny widok. Wręcz widokówkowy powiedział bym widok. Na jednym z przydrożnych parkingów tuż przed wjazdem na Drogę Atlantycką zatrzymujemy się i urządzamy sobie grillowany obiad. Jest plan żeby dziś pojechać jeszcze kawałek, około 30 km do Kristiansund. Chęć spędzenia wieczoru z widokiem na morze bierze jednak górę i postanawiamy zostać na noc tutaj, na innym przydrożnym parkingu gdzie znowu mamy bajeczny widok (i fajnego sąsiada). Mimo, że pod koniec dnia niebo przykrywają chmury i zachód słońca nie jest tak ładny jak ten z pierwszego dnia to dzień, jak każdy inny z resztą, śmiało można zaliczyć do udanych.

Niedziela 02.08.

Dziś podróż do Trondheim. Do przejechania około 200 km.

Po drodze stajemy na przydrożnym parkingu wśród lasów i rzeki i urządzamy sobie obiad na grillu.

Po dotarciu do Trondheim idziemy na mały spacer zobaczyć katedrę Nidarosdomen i trochę centrum miasta. Katedra niestety jest już zamknięta. Oglądamy ją tylko z zewnątrz, robimy kilka fotek i jedziemy dalej. Noc spędzamy kawałek za miastem na kampingu.

Poniedziałek 03.08.

Deszcz od rana. Leje jak z cebra. Dziś do przejechania mamy najdłuższy kawałek, ponad 700 km z Trondheim do Bodø. Dziewczyny postanowiły wstać wcześnie, pojechać do sklepu i przygotować obiad, tak żebyśmy w czasie drogi nie musieli gotować, tylko podczas przerwy obiadowej podgrzali gotową potrawę, szybko zjedli i jechali dalej. Podróż mija w deszczu. Całe ponad 700 km leje i leje. Droga na północ od Trondheim tworzy swoistą norweską „pustynię”. Prawie cały czas nic tylko lasy, rzeki, jeziora. Mnóstwo pięknych miejsc otoczonych naturą. Zahipnotyzowani tym pięknem (mimo deszczu i tak jest pięknie) przeoczyłem, że kończy nam się paliwo i dojeżdżając do miejsca przekroczenia koła podbiegunowego licznik pokazuje resztkę paliwa wystarczającą na 30 km. Kiedy parkujemy auto na parkingu przy The Arctic Circle Centre licznik pokazuje możliwość przejechania zaledwie 10 km. Do najbliższej stacji mamy 50 km. Mimo późnej już pory chodzimy w deszczu od kampera do kampera (na parkingu jest ich zaparkowanych około dwudziestu) i pytamy czy ktoś nie ma czasem zapasowego kanistra z paliwem. Nic z tego. Wszyscy raczej patrzą na nas z niedowierzaniem i chyba lekką ironią, a w oczach mają pytanie „co? jak mogliście zapomnieć zatankować?”. O prośbie podjechania z nami na stację i z powrotem nawet nie wspominamy. No nic. Trudno. Bilety na prom z Bodø już kupione. Pewno przepadną bo raczej nie zdążymy. Dzwonimy do ubezpieczalni z pytaniem czy mogą nam jakoś pomóc. Miła pani mówi, że owszem, mogą zorganizować pomoc. Cena to około 2800 koron (1200 zł!). Droga usługa ale cóż, bierzemy. Nie mamy wyjścia. Nastawiamy więc wodę na kawę i czekamy. W tym czasie wpisuję jeszcze raz w GoogleMaps wyszukiwanie najbliższej stacji i… Jest! Najbliższa jest 29 km stąd!

OK, komputer pokładowy pokazuje, że paliwa jest tylko na 10 km, ale jest to obliczane na podstawie dotychczasowego zużycia (dociążone auto, 5 osób, przyczepa). Jeśli by odpiąć przyczepę, rozładować maksymalnie auto to może udałoby się dojechać. No może ewentualnie będzie trzeba podejść kilka ostatnich kilometrów na nogach. Ryzyko bez wątpienia warte jest tych 2800 koron. Działamy! Dzwonimy odwołać „akcję ratunkową”, odciążamy auto maksymalnie jak się da, zabieram butelkę po wodzie 5L i jadę. Jeśli auto w normalnych warunkach spala 7,2 L/100 km to aby przejechać 29 km potrzebuję jakieś 2 L. Mam nadzieję, że tyle jest w baku. Zostawiam rodzinkę na płaskowyżu z księżycową scenerią i najdelikatniej jak jest to tylko możliwe naciskam gaz, aby tylko dojechać do stacji i… udało się!

Dzień pełen wrażeń.

Wtorek 04.08.

Prom z Bodø miał odpływać o 3:15, jest jednak odwołany z jakiś przyczyn technicznych i płyniemy kolejnym o 6:00. Chmury wciąż wiszą na niebie ale już przynajmniej nie pada. Prognoza pokazuje, że jutro jest szansa na słońce.

Na Lofotach zwiedzamy najpierw Reine, później Å i ostatecznie lądujemy na campingu w Ramberg. Rezygnujemy z wycieczki w góry, wieje jak diabli i jest zimno. Robimy pranie, kąpiel i wieczorem gramy w scrable. Może jutro będzie ładniej.

Po wczorajszej przygodzie z paliwem dziś cześć druga – zgubiliśmy tylną szybę od przyczepy. Na szczęście szyby są podwójne i jej zewnętrzna część wciąż spełnia swoją funkcję więc nie będzie nam padać do środka. Chyba wiatr rozszczelnił szyby, bo jak jechaliśmy to wiało okropnie. Na szczęście srebrna taśma rozwiązuje problem.

Środa 05.08.

Świat jest mały. Na campingu którym nocujemy spotykamy dwójkę znajomych z Bergen. Pijemy wspólnie kawkę po śniadaniu i ruszamy dalej. Dziś jest piękny dzień i odwiedzamy Henningsvær, przeuroczą miejscowość gdzie wybudowane jest boisko sportowe często widziane na relacjach z Norwegii – boisko na wyspie. Spacerujemy po miasteczku a wieczorem idziemy na szczyt Festvågtind skąd rozciąga się przepiękny widok na okolicę. Oglądamy bajeczny zachód słońca, schodzimy w dół i koło północy kładziemy się spać.

Dzisiejszy dzień w Henningsvær to bez wątpienia najpiękniejszy dzień naszego pobytu na Lofotach.

Czwartek 06.08.

Rano śniadanko w słonecznych promieniach z widokiem na morze i góry – czyż można chcieć więcej?

Moje nieudane lądowanie dronem w krzakach daje mi porządną lekcję – co by było gdyby zamiast krzaków był człowiek? No właśnie, dron to zdecydowanie niebezpieczne urządzenie.

Jedziemy w stronę Tromsø. Po drodze Aga znajduje ładne miejsce kilkadziesiąt kilometrów za Tromsø z pięknymi, białymi plażami – Sommarøy. Decydujemy jednak, że to zbyt daleko i dojedziemy tam dopiero koło północy, dlatego postanawiamy przenocować na przydrożnym parkingu. Gramy w Party i jest wesoło do nocy.

Piątek 07.08.

Jedziemy przez Tromsø do Sommarøy. Parkujemy na campingu, oporządzamy się, zostawiamy przyczepę i wracamy do Tromsø pochodzić po mieście. Idziemy na pizzę, trochę spacerujemy, wracamy na kamping i wieczorem idziemy na niewysoką górkę oglądać zachód słońca. Jest cudownie. Wracając znajdujemy grzyby. Gramy w karty i z przyczepy widzimy na niebie jak słońce, które już godzinę temu zaszło wciąż maluje na niebie piękny obraz. Matka Natura pokazuje nam kolejny raz swoje artystyczne zdolności.

Sobota 08.08.

Rano smażymy jajecznicę z wczorajszymi grzybami, później zawożę Monię i Konrada na lotnisko do Tromsø. Dla nich wakacje już się skończyły. Monia od poniedziałku zaczyna studia a Konrad niebawem wraca już do pracy.

Wracam koło południa, szybko zapinamy przyczepę i spieszymy się na prom na wyspę Senja. Na promie spotykamy dziewięcioosobową grupę Polaków na rowerach. Mają zamiar przejechać z Tromsø przez Lofoty do Trondheim. Fajni zapaleńcy. Po zjechaniu z Promu zatrzymujemy się na pobliskim brzegu i postanawiamy ich lekko ugościć. Robimy kawę, gotujemy im wodę do liofilizowanych posiłków, częstujemy czekoladą, spędzamy miło ponad godzinę i ruszamy dalej.

Dwadzieścia parę kilometrów dalej mamy punkt docelowy dzisiejszej wycieczki – szczyt Hesten z pięknym widokiem na majestatyczną, sąsiednią górę Segla. Wracając znowu zbieramy grzyby. Rowerzyści też dotarli pod górę i zaczęli już treking. Zdecydowali się na nocleg w szałasie przy wejściu na szlak.

My przejeżdżamy kilka kilometrów dalej i nocujemy na płaskowyżu.

Niedziela 09.08.

W nocy deszcz i okropny wiatr. Strasznie trzęsie i chuśta przyczepę. Oboje budzimy się po kilka razy z obawy przed tą wichurą. Ciekawe jak tam rowerzyści? Dobrze, że chociaż schronili się w tym szałasie.

Około 10 robi się już spokojniej i można jechać dalej. Jedziemy zobaczyć kilka ładnie wyglądających na GoogleMaps plaż. W drodze mijamy też grupę rowerową. Też już się pozbierali po wczorajszej burzy.

Plaże są piękne, ale pogoda jednak nie zachęca do dłuższego niż kilka minut pobytu na nich. Szybkie fotki i jedziemy dalej. Po drodze widzimy jeszcze, wśród wielu strzelistych szczytów, ten jeden, na którym wczoraj rozkoszowaliśmy się piękną panoramą. Opuszczamy dziś górzystą Senję. Trochę szkoda, że już pomału kończy się nasza wycieczka. Niby wciąż mamy jeszcze tydzień wakacji i kawał drogi przed nami, ale świadomość, że kierujemy się już w stronę domu, do tego szara pogoda i brak dwóch członków załogi jakoś dziwnie na nas wpływa i trochę posmutniały nam miny. W piątkę jakoś tak fajniej było. Takie ciągłe, lekkie zamieszanie jest fajne i mimo iż czasem jest lekko męczące to mimo wszystko jest fajne.

No nic. Jedziemy.

Mijamy Bjerkvik i Narvik z ogromnym, wiszącym mostem Hålogalandsbrua (1533m). Wjeżdżamy na kamping w miejscowości Ballangen, korzystamy z prysznica i jedziemy dalej. W okolicach miejscowości Ulvik Karol dostrzega w lesie łosia! Zawracamy się w takim razie żeby zrobić mu zdjęcie. Kiedy wolniutko przejeżdżamy widzimy dwa łosie pasące się w lesie. Nieudaje nam się jednak zrobić zdjęcia. Płochliwe zwierzęta zrywają się natychmiast i leniwie „uciekają” głębiej w las.

Zatrzymujemy się na przydrożnym parkingu na 20 kilometrów od przeprawy promowej ze Skarberget do Bognes. Wprost z przyczepy mamy wyjście do małego lasku z pięknym widokiem.

Super jest to, że w Norwegii wystarczy niemal gdziekolwiek się zatrzymać, żeby mieć cudowny widok.

Poniedziałek 10.08.

Prom mamy o 9:50 więc rano zbieramy się żwawo. Dziś namy zamiar dotrzeć do Mo i Rana, a konkretnie kawałek przed na Svartisvatnet. Są to dwa jeziora z wodą spływającą wprost z lodowca Svartisen. W drodze mijamy mnóstwo pięknych, dzikich miejsc wzdłuż rzeki przez poszczególne Parki Narodowe; Rago Nasjonalpark, Sjunkhatten Nasjonalpark, Saltfjellet-Svartisen Nasjonalpark. Zatrzymujemy się po drodze w wielu miejscach na szybkie zdjęcia. Kilka miejsc aż prosi się o to, aby urządzić sobie tam piknik. Zatrzymujemy się jeszcze tuż przed Kołem Podbiegunowym przy uroczym mosteczku na zdjęcia i spotykamy Polaków w podróży. Przerwę na kawę robimy sobie centralnie na Kole Podbiegunowym, dokładnie w tym miejscu gdzie brakło nam paliwa w drodze na Lofoty. Dziś, w słoneczną pogodę i z pełnym bakiem paliwa miejsce to wygląda zupełnie inaczej.

W końcu dojeżdżamy na miejsce. Kamping przy dolnym jeziorze Svartisvatnet. Na kampingu spotykamy parę Polaków mieszkających w Stavanger. Też są już trzeci tydzień w podróży. Parkujemy, robimy zapiekanki na grillu na kolację i około 23 kładziemy się spać.

Kolejny fajny dzień za nami.

Wtorek 11.08.

Zimno. Rano wszyscy zgodnie stwierdzamy, że ostatniej nocy było zimno. Czuć bliskość lodowca, naprawdę czuć. Przyczepa jest zaparkowana tuż przy spływającej z lodowca wodzie. Jest lodowata i to od niej tak ciągnie chłód.

Ruszamy pod jęzor lodowca Svartisen przed dziesiątą. Po półtorej godzinnym przedzieraniu się przez gesty las, gdzie ledwo widać wydeptaną ścieżkę docieramy do końca dolnego jeziora. Tu woda przelewa się z górnego jeziora wyżłobionym pod skałami tunelem i w połowie wysokości między jednym jeziorem a drugim majestatycznie wylewa się ze skały tworząc piękny, trochę jakby wodospad a trochę rwący, ogromny potok górski. Stąd do jęzora jest jeszcze 2,5km. Sam lodowiec trudno opisać słowami. Jest tak piękny, że możnaby patrzeć na niego godzinami. Tymbardziej, że nieopodal jest górski szałas przygotowany właśnie do tego. Lodowiec jest piękny i śmiertelnie niebezpieczny zarazem. Kiedy podchodzimy do niego czuć jego moc i ogrom odłamujących się co jakiś czas wielkich, ciężkich kawałów lodu. Wytopniałe jaskinie aż zachęcają do wejścia, ale absolutnie nie warto ryzykować życia dla ładnej fotki. My co prawda nie mieliśmy okazji zobaczyć jak odrywają się i spadają kawałki lodu, ale bez wątpienia co jakiś czas muszą one się odrywać, bo leży ich pełno dokoła i sadząc po ich rozmiarach i twardości lodu wątpię w szanse przeżycia będąc przywalonym taką bryłą.

Wracamy do przyczepy o 16 i szybko jedziemy do jaskini Grønligrotta. To co widzimy w środku uświadamia jak ogromną moc ma woda. Przez tysiące lat płynie przez szczeliny skał drążąc przepiękne formy skalne. Kształty niczym z inne planety. Aż niesamowite, że to właśnie woda jest autorem tych arcydzieł. No, ale to w końcu przecież natura.

Po powrocie do przyczepy okazuje się, że skończył nam się gaz w butli i nie ugotujemy dziś nic. Jedziemy w takim razie do Mo i Rana, wjeżdżamy na pobliski kamping, bierzemy prysznic i jedziemy na pizzę. A gaz ogarniemy już jutro, dziś niestety już zamknięte.

Wracamy w okolice rzeki z lodowca i idziemy spać.

Środa 12.08.

Rano odpinamy przyczepę i jedziemy z Agą po gaz. Karolek jeszcze śpi więc zostaje „na straży”. Po śniadaniu (jajecznica z wczorajszymi grzybami) Aga z Karolkiem jadą na Marmorslottet, wyżłobienia w skałach zwane też „The castle of marble”. Kolejne dzieło sztuki Matki Natury. Ja zostaję w przyczepie, ogarniam ją trochę bo ostatnimi czasy brak chwili na choćby pozamiatanie. Trochę piszę, słucham muzyki i nabieram sił na drogę, bo do pokonania dziś ponad 500 km.

Droga mija fajnie. Lekko się jedzie, nie ma zbyt dużego ruchu. Odcinek między Mo i Rana a Trondheim to norweska „pustynia” z niewielkimi miejscowościami. Jest za to dużo natury. Mijamy piękne okoliczne lasy, łąki, rzeki i kolejne Parki Narodowe. Po około 300 km zatrzymujemy się na obiad. Rozkładamy grilla i w słonecznych, ciepłych promieniach jemy obiad rozkoszując  się chwilą. Jest pięknie dokoła.

Jakieś 50 km przed Trondheim znajdujemy ciche, ustronne miejsce, zdala od głównej, ruchliwej E6 i lekko po 23 kładziemy się spać.

Kilka kilometrów wcześniej widzimy jeszcze spokojnie pasącego się na łące łosia. Stoi sobie jak gdyby nic, w odległości może 50 metrów od drogi. Jedziemy wolno i spokojnie, mamy więc sporo czasu, żeby się mu przyjrzeć. Stoi sobie spokojnie i mieli gębą wpatrując się w przejeżdzające samochody. Jest spokojny. Jest przecież u siebie jakby nie było, prawda? To my, ludzie wdepnęliśmy przecież w jego świat z całą naszą industrializacją. To on tu jest gospodarzem a my gościem. Szkoda tylko, że niestety bardzo często o tym zapominamy i panoszymy się depcząc to, co Matka Natura stworzyła. Próbujemy przerabiać, ulepszać otaczający nas świat. A jaki jest tego efekt to doskonale widać choćby na lodowcu. Ale to już temat na inny wpis, więc nie będę tu przynudzał bo …

Czwartek 13.08.

Dziś przejechaliśmy 350 km. Wciąż żal nam, że to już się kończy. Najbardziej to chyba Agniesi. Wciąż szuka co by tu jeszcze zahaczyć po drodze. Wpadamy w takim razie jeszcze raz do katedry Nidarosdomen. Tym razem jest otwarta. Świątynia ta jest kolebką chrześcijaństwa w Norwegii. Powstała na cześć króla Olafa II, dziś świetego Kościoła katolickiego, a jej budowa trwała ponad 200 lat. Wnętrze robi na nas niesamowite wrażenie. Nie ma tam często obecnego w podobnych świątyniach przepychu, nadmiaru złota i bogactwa. Tu widać estetykę i skromność połączoną ze sztuką i ludzkim poświeceniem. Warto zobaczyć.

Jedziemy dalej przez kolejne lasy i małe miejscowości. Przerwa obiadowa nad rzeką pośród drzew. Trochę chłodno żeby jeść na zewnątrz. Jedziemy dalej do miejscowości Otta. Tam skręcamy w drogę nr 15 i dojeżdżamy do miasteczka Lom gdzie niespodzianie trafia się nam jeszcze jedna atrakcja wycieczki – stary, drewniany kościół słupowy z XII wieku. Budowla jak z bajki.

Po krótkim zwiedzaniu skręcamy w drogę nr 55 i jedziemy piękną doliną wzdłuż rzeki Bøvra a później Leira. Obie rwące, górskie rzeki spływają z dwóch pobliskich terenów górskich; Breheimen i Galdhøpiggen. Ten ostatni to najwyższy szczyt Norwegii 2469 m n.p.m.

Po około 25 km znajdujemy doskonałe miejsce na nockę. Robimy grillowaną kolację o 21 (a co tam, w końcu wakacje ?) i idziemy spać wsłuchując się w szum niezwykle żywej rzeki.

Piątek 14.08.

Poranek jeden z piękniejszych w te wakacje. Słoneczko przebija się między drzewami delikatnie pukając do nas, aż żal leżeć dłużej. Wstajemy z Agą koło 6:30 specjalnie po to żeby podziwiać jak dzień się budzi. Warto było. Tu jest króciutki filmik z tego magicznego poranka

https://youtu.be/FYMynBHIQ9w

Ruszamy w drogę koło 11. Dziś ostatni dzień naszej podróży, więc tymbardziej nie ma się co spieszyć. Przed nami odcinek drogi pomiędzy dwoma masywami górskimi; Jotunheimen Nasjonalpark (z najwyższym szczytem Norwegii Galdhøpiggen) i Breheimen. Widoki są niesamowite. Zatrzymujemy się niemal co kilometr podziwiać krajobrazy. Do tego pogoda dopisuje, więc jest bosko. Po krótkiej przeprawie promowej z Hella do Vangsnes czeka nas ostatni bajeczny odcinek drogi – Vikafjellet i dolina Myrkdalen. Piękne okoliczności aż zachęcają do zdjęć.

Dalej już wolniutko droga do Voss i wreszczie o 21:00 Arna.

Home sweet home ?

Tak sobie myślę – może i są lepsze wakacje, ciekawsze, cieplejsze, bardziej egzotyczne, weselsze, może w piękniejszych miejscach, może bardziej ekskluzywne, może bardziej to albo bardziej tamto, może są, ale dla mnie NAJLEPSZE wakacje to te spędzone TYLKO z moją rodzinką a te (jak i z resztą poprzednie) takie właśnie były.

Owszem, fajnie jest wyjechać większą grupą, ze znajomymi, jest może weselej, jest lekkie, miłe zamieszanie. Tak, to jest fajne, ale wtedy nie ma tej bliskości, otwartości i pewnego rodzaju intymności rodzinnej która budzi się właśnie w ścisłym, rodzinnym gronie.

Bardzo się cieszę, że już któryś raz z kolei udało nam się przeżyć właśnie takie wakacje – wakacje THE BEST !

Dzięki kochani i …

dzięki Ci Panie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *