Post Daniela. Dzień po dniu.

Do Postu Daniela podszedłem trochę jak do wyprawy w góry. Kiedy bowiem wybieramy się na górską wędrówkę pakujemy plecak. Upychamy go dodatkowym ubraniem, może jakiś sprzęt, obowiązkowo latarka i jedzenie – właśnie, tego nie może zabraknąć. Tak też podszedłem do postu. Tak samo jak idąc w góry, bez względu na to czy znamy szlak czy nie, zawsze towarzyszy nam odrobina niepewności i strachu tak i tutaj miałem lekkiego cykora przed tym jak to będzie. Nie wiedziałem jak będę reagował na głód. Dlatego tak jak ten plecak przed wycieczką, tak i teraz upakowałem dzień wcześniej swój brzuch jedzeniem.

Jeszcze przed dwunastą w nocy z wtorku na środę zjadłem obiad (tak, całą porcję jakiejś chińszczyzny). Smaczne było i faktycznie trzymało mnie aż do następnego dnia do południa, aż wreszcie nadszedł oczekiwany ze strachem moment zderzenia z nieznanym.

Dzień pierwszy.
Pierwszy posiłek zjadłem dopiero koło południa. Wczorajsze wieczorno-nocne magazynowanie dało niezły rezultat.

Śniadaniem tym była surówka z marchewki i jabłka (3 marchewki, 1 jabłko). Około godziny 14 zjadłem jedną, małą, czerwoną paprykę i garść rukoli posypanej ziołami prowansalskimi. Po kolejnej godzinie jabłko, pomidora i ćwiartkę cebuli, a wieczorem około godziny 19 ćwierć na wpół ugotowanej, białej kapusty. Przez cały dzień wypiłem: kubek (400 ml) zielonej herbaty, około 100 ml soku z owoców tropikalnych pomieszanego z wodą, kolejny kubek herbaty, tym razem owocowej i dużo wody myślę, że w sumie to z 1,5, litra. Razem więc około 2,5-3 litrów płynów dziennie. Co do soku z owoców tropikalnych to gdzieś wyczytałem, że można go rozcieńczyć z wodą żeby nie był taki słodki i że w takiej postaci można go pić, ale szczerze powiedziawszy on ma mnóstwo cukru w składzie tak więc to był pierwszy i ostatni raz kiedy piłem go podczas postu. Wszak istotą diety dr. Dąbrowskiej jest samooczyszczenie organizmu poprzez obniżenie podaży kalorycznej a cukier w takim wypadku absolutnie odpada. Taki zestaw napojów towarzyszył mi z resztą do końca postu. Od czasu do czasu piłem też niewielką ilość soku z pomidorów. Kawy nie pijam w ogóle, albo przynajmniej bardzo rzadko, bądź towarzysko, tak więc w ogóle za nią nie tęskniłem (tu mała poprawka – tak było wtedy, bo wreszcie uległem kilkumiesięcznym, codziennym namowom żony i w końcu zacząłem pić z nią codzienną kawkę ?). Natomiast bardzo mi brakowało czarnej herbaty. Jest ona dla mnie tym czym dla wielu poranna kawa. No, ale post to post. Trzeba z czegoś zrezygnować i ma boleć. Mimo to pierwszy dzień minął całkiem spoko. Nie czułem zbytniego głodu, powiedziałbym nawet, że w ogóle go nie odczuwałem.

Dzień drugi.
Rano zielona herbata w drodze do pracy. Śniadanie znowu dopiero około południa z racji lekkiego natłoku porannych robót; surówka z białej kapusty. Drugie śniadanie z godzinkę później, wiem, dziwne pory, ale mam taki charakter zajęć zawodowych, że często jem nieregularnie. I tak; pomidor, pół cebuli, garść rukoli i czerwona papryka. Po powrocie do domu około godziny 16 gorąca mieszanka warzywna (kalafior z marchewką i brokułem). Na kolację jabłko, grapefruit i resztka niedojedzonej z obiadu mieszanki warzywnej. Jeśli chodzi o napoje to przez cały okres postu powtarzają się te z dnia pierwszego, więc nie będę ich wypisywał każdego dnia. Drugiego dnia też nie specjalnie odczuwałem głód, coś tam niby czułem, ale to jeszcze nic strasznego.

Dzień trzeci.
Śniadanie rano, tym razem około godziny 8; surówka z marchwi i jabłka. W czasie dnia czerwone buraki w zalewie octowej ze słoika, (co później okazało się błędem), surówka z białej kapusty i ćwierć cebuli. Na obiad gotowany kalafior. Ciekawe odkrycie dnia trzeciego: jakież te warzywa są smaczne, przez ten post na nowo odkrywam ich smak. Na kolację znowu jabłko i grapefruit.

Dzień czwarty.
Tego dnia troszkę się bałem mówiąc szczerze. A to dlatego, że była to sobota, dzień wolny od pracy, a wiadomo, że jak człowiek nie ma się czym zająć to zagląda do lodówki częściej. Na szczęście obudziłem się dopiero koło 11. Pijemy z żoną kawę, znaczy ona kawę, ja zieloną herbatę. Na śniadanko warzywa, a jak że. Kawałek ogórka, kilka koktajlowych pomidorków, odrobina cebuli i garść rukoli. Wszystko posypane odrobiną soli, pieprzu i ziół prowansalskich wyglądało naprawdę apetycznie i tak też smakowało. Zająłem się pracami domowymi więc myśl o jedzeniu i sprawdzanie czy drzwiczki od lodówki poprawnie działają nie zajmowały dużej części mojego czasu i tak zleciało do obiadu. Brukselka, gotowana brukselka hmmm, co za smak, jak ja dawno już nie jadłem brukselki, jest po prostu pyszna. Kolacja jak zwykle, jabłko i grapefruit. Sobota to był pierwszy dzień w którym poważnie zaczynał dawać o sobie głód. Zwłaszcza wieczorem. Burczało mi w brzuchu jak się kładłem spać i śniło mi się, że jem jakieś nugetsy czy coś takiego. Normalnie nocne koszmary.

Dzień piąty.
Śniadanie takie samo jak wczoraj z dodatkiem rzodkiewki. Na obiad ugotowałem czerwone buraki. Wrzuciłem do nich marchew, pietruszkę trochę cebuli i kilka ząbków czosnku. Lekko posoliłem, dodałem odrobinę vegetty i wyszedł całkiem ciekawy barszcz. Nawet nie wiedziałem, że umiem taki przyrządzić. Tak przy okazji; nie wyobrażam sobie postu bez soli. Zwykle nie używam jej dużo, a tym bardziej w czasie tego postu, ale myślę, że bez niej potrawy byłyby o wiele mniej smaczne, albo wręcz nawet niezjadliwe. Kolacja: jabłko, troszkę niedojedzonego obiadu i 2 ogórki kiszone. Ten dzień minął niby nieźle, ale mam coraz większe smaki na „coś”. Coraz bardziej tęsknię za czymś smażonym. Zjadłbym kotleta!!! (muszę tu dodać, że wtedy jeszcze jadałem mięso, zmieniło się to w 2020 roku). Dziś smażyłem synkowi na obiad właśnie kotleciki z kurczaka. Ależ to było dla mnie wyzwanie, żeby nie podgryźć choć kawałeczka. Ojjj!

Dzień szósty.
Dziś przez cały dzień zjadłem nie wiele, za to wieczorem nadrobiłem. Spowodowane to było tym, że przez cały dzień nie bardzo miałem czas usiąść do posiłku, wszystko dzisiaj w biegu (zwariowali dziś wszyscy, czy co?). Śniadanie koło dziewiątej; czerwona papryka, trzy rzodkiewki, odrobina cebuli i garść rukoli. Wszystko posypane przyprawami. W czasie dnia zjadłem trochę sałatki z zielonych pomidorów, takiej kupionej w sklepie i trochę czerwonych buraków też ze słoika. Niestety cholerny cukier jest wypisany w składzie obu smacznych warzyw. Wszechobecny cukier to bez wątpienia jedna z wielu zakał dzisiejszych czasów. Wieczorem trochę gotowanego kalafiora, selera, cebuli i marchwi. Mimo niewielkich ilości potraw głód zbytnio mi dzisiaj nie dokuczał.

Dzień siódmy.
Szkoda, że ten cholerny cukier jest w tych burakach, sałatce z zielonych pomidorów i pewno jeszcze w wielu innych smacznych, sklepowych, słoikowych potrawach. Wiem, wiem, słoiki ze sklepu, ktoś by powiedział „co ty chłopie jadasz?!”. Ale lubię te sałatki, smakują mi. Muszę jednak z nich zrezygnować przez ten nieszczęsny cukier, w Poście Daniela nie wolno spożywać cukru. Dziś ugotowałem słynne leczo „a’la Ojciec Adam”. Smaczna, ciepła strawa jest niczym balsam na mój żołądek. Jak na moje podniebienie wyszło troszkę za ostre, ale domownikom smakuje i szybciutko znika.

Dzień ósmy.
Dziś menu podobne do innych dni. Już pomału mam dość tych zimnych warzyw. Jest mi od nich zimno. Ja nigdy nie byłem zmarzluchem, a teraz jest mi cały czas zimno. Śmieją się ze mnie domowe ciepłoludki, którym zawsze było zimno. Myślę, że to przez obniżoną dzienną ilość spożywanych kalorii i te zimne warzywa. Jestem głodny, zmarznięty i zły! Chodzę wkurzony. Po części czuję, że mam uzasadnione podstawy do kłótni (nie posprzątane po sobie, brudne gary w zlewie, ogólny bałagan i nieład domowy), ale też chyba trochę przyczynia się do tego głód. Nie odpuszcza ani na chwilę. Ciągle myślę o jedzeniu, burczy mi nieziemsko w brzuchu. W początkowych dniach myślałem, że mnie to nie dopadnie, szło całkiem nieźle. Jednak drań dorwał mnie i szarpie mną od wewnątrz. Ratuję się barszczem czerwonym i gotowanymi, czerwonymi burakami. Ciepłe, pyszne i bez wątpienia ulubione (obok lecza) danie w całym poście.

Dni dziewiąty do trzynasty-czternasty.
To najgorsze dni w moim Poście Daniela. Głodny, zły, ponury, słaby, smutny, zmęczony. Czuję, że mięknę. Nie tylko fizycznie (chciał nie chciał schudłem już 6 kg) ale mięknę psychicznie. Kusi mnie coś podjeść, nie wiele, choć gryza drożdżówki czy małego cukiereczka, albo plasterek szynki czy kiełbaski. Przecież nikt nie widzi, nikt się nie dowie. Nachodzą mnie myśli o oszustwie, pytanie kogo? Chyba tylko samego siebie! Łamiąc wszak zasady postu oszukam sam siebie, nikogo innego. Marzy mi się jajko na twardo, tak włożyć do ust całe i pogryźć. Ojjjj!!! Mam smaki jak nigdy wcześniej. Zjadłbym coś takiego zwykłego, kromkę z dżemem, albo z masłem, czuję smak samego chleba kiedy patrzę na niego. Tutaj właśnie dotykam samego sedna poszczenia jako takiego. W poście chodzi właśnie o to, aby wypełnić ten głód modlitwą przez co zbliżamy się do Boga. Ta myśl i modlitwa pomagają mi bardzo. Myślę o tym co przeżywał Chrystus gdy pościł przez 40 dni na pustyni ciągle kuszony przez szatana. W moim poszczeniu odnajduję pewną analogię do tego. Jestem głodny, a te wszystkie smakołyki które chodzą mi po głowie i które widzę na co dzień kuszą mnie – „złam się!”- zdają się mówić. Nie! Nie złamię się! Zejdź mi z oczu demonie!

Ostani tydzień.
Głód ustępuje. Ciągle jest, jednak osłabł wyraźnie. To bardzo mi pomaga, nie tyle to, że głód zasłabł co bardziej świadomość mojego zwycięstwa nad samym sobą, nad tym drugim, złym, który siedzi gdzieś tam we mnie i kusi mnie często do złego. Poza tym już widać metę, już tylko kilka dni i wreszcie wbiję zęby w chrupki chleb, napiję się ciepłego mleka, albo kawę zbożową z mlekiem, zjem jajko, ser, jakąś pachnącą wędlinkę (wciąż nie mam świadomości, że jest jeszcze proces wychodzenia z postu, który znacznie ogranicza i stopniowo wprowadza poszczególne produkty w codzienną dietę, nie wszystko na raz). Humor wraca, już nie jestem zły, uśmiecham się, cieszę się wręcz na myśl, że to już koniec. Jakbym odzyskał coś drogiego co zgubiłem. No właśnie. Tutaj kolejna konkluzja; zobacz co my, ludzie żyjący na tym świecie mamy, a czego bardzo często nie doceniamy. To zwykłe życie, które często przeklinamy, te zwykłe potrawy, które często (a już zwłaszcza po Świętach) lądują w koszu na śmieci nabierają całkowicie innego znaczenia podczas, gdy ich choć na kilka dni zabraknie.

Podsumowanie.
Jak już wyżej wspominałem to był mój pierwszy Post Daniela. Pierwszy lecz bez wątpienia nie ostatni. Mam zamiar systematycznie go powtarzać, może nawet po kilka razy w roku, a już na pewno zawsze w okresie Wielkiego Postu. Nie powiem, że było łatwo – nie, nie było. Wiele razy miałem chwile słabości, zniechęcenia i niemal zrezygnowania. Nie poddałem się jednak. Wygrałem z samym sobą, z tym złym co bez wątpienia siedzi w każdym z nas. Smak tego zwycięstwa jest wart tego kilkutygodniowego wyrzeczenia. Głód, który dotykał mnie w czasie postu uświadomił mi to, jak ważny jest dla nas pokarm. I nie chodzi mi tu tylko o pokarm dla ciała (oczywiście ten też jest bardzo ważny) lecz o pokarm dla ducha. Pokarmem dla ducha jest modlitwa i tak jak nasze ciała potrzebują chleba, tak i nasze dusze potrzebują Chleba. Tym Chlebem jest właśnie Bóg do którego zbliżamy się podczas modlitwy i to nie tylko tej w czasie postu. Poza tym głód fizyczny pomógł mi choć odrobinę zbliżyć się do świadomości co znaczy głód. Oczywiście ten głód z którym miałem do czynienie nie może się równać z głodem z którym muszą się mierzyć miliony ludzi na całym świecie. Ja głodując mam cały czas świadomość, że w każdej chwili mogę sięgnąć po coś do jedzenia, że jestem głodny bo sam o tym decyduję, że jak uznam, że nie wytrzymam to idę do sklepu i kupuję coś do zjedzenia i problem z głowy. Taki głód nijak się ma do głodu gdzie masz świadomość, że nie masz w okolicy sklepów, że wszyscy wokół są równie głodni i wycieńczeni jak ty, że nie masz pracy zarobkowej, a ziemia nie nadaje się pod uprawę roli, że nawet nie ma wody i nie wiadomo kiedy będzie, że może przyjdzie jakaś pomoc z zewnątrz od rozwiniętej reszty świata, a może nie przyjdzie, że dzieci szarpią cię za spodnie i z załzawionymi oczyma patrząc na ciebie drżącym, cichutkim głosem mówią „tato jeść mi się chce”. To nie tylko głód fizyczny z którym można by się jeszcze jakoś uporać, to coś o wiele gorszego o czym my, żyjący w rozwiniętych, szczęśliwych krajach nie mamy zielonego pojęcia. Trudno nawet to nazwać, trudno też to sobie wyobrazić, ale warto o tym pamiętać i mieć tego świadomość zwłaszcza wymawiając słowa modlitwy „…chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj…”
Więcej o korzyściach płynących z postu Daniela możesz przeczytać we wpisie zatytułowanym http://www.jansatola.pl/co-zyskalem-dzieki-postowi-daniela/

2 thoughts on “Post Daniela. Dzień po dniu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *