Na Marsie podobno jest woda. Może tam też kiedyś było życie? Wiele na to wskazuje. Co się stało z tym życiem? Może istoty, które kiedyś tam żyły nie potrafiły współżyć z planetą i musiały odejść. Planeta pozostała i być może kiedyś się odrodzi i znów zaświeci błękitem. Co się jednak stało, że dziś świeci ona pustką?
Na Ziemi doszliśmy do momentu, że w wielu miejscach trudno już swobodnie oddychać. Za chwilę prawdopodobnie nie będzie wystarczającej ilości czystej wody. Co jeszcze musi się stać, żebyśmy zrozumieli, że idziemy złą drogą? Że przerwanie jednego, choćby najmniejszego ogniwa w ekosystemie powoduje, że wcześniej czy później cały łańcuch zależności się wali. Czy to, że za oknem widać chłód, deszcz i zaspy śniegu w miejscach gdzie nigdy one nie występowały ma świadczyć o nieistnieniu globalnego ocieplenia? Czy aby na pewno ponad 97% światowych naukowców z różnych dziedzin myli się co do ogromnych zmian klimatycznych i coraz bardziej prawdopodobnej globalnej katastrofy ekologicznej? Czy naprawdę głód musi dotknąć każdego z nas, żebyśmy się wreszcie ocknęli, że to nasz wspólny problem? Czy musi po prostu zabraknąć nam wody w kranie żebyśmy wreszcie to zrozumieli? Czy wtedy jednak nie będzie już za późno? Czy to aż tak trudno zrozumieć, że wszystko co nas otacza to nasz jedyny dom i że niszcząc go niszczymy pośrednio samych siebie?
Może jako ludzkość wciąż jeszcze nie wyewoluowaliśmy do poziomu w którym zrozumiemy, że musimy żyć w zgodzie i w harmonii z naturą? A może nigdy tego nie zrozumiemy i będziemy musieli wyginąć, jak być może kiedyś musieli wyginąć mieszkańcy czerwonego globu?
Być może ja rozumiem to odrobinę inaczej niż inni, ale wiem też, że są ludzie, którzy rozumieją to o wiele bardziej niż ja. To od nich właśnie czerpię inspirację i siłę.
Nie mam co do tego wątpliwości – wszyscy stanowimy jedność.
Jedność z Ziemią i jej pozostałymi istotami, z wszystkimi formami życia – z całym wszechświatem. My nie przyszliśmy na ten świat – my z niego wyszliśmy. Wyszliśmy ze Świata właśnie. To On nas urodził. Nim właśnie jesteśmy.
Może warto się zastanowić nad tym, co JA mogę zrobić, jak OSOBIŚCIE mogę się dołożyć do tego aby Ziemia miała lżej? Może zacznę produkować mniej śmieci? Może zmienię dietę na tę mniej destrukcyjną ziemski ekosystem? Może zacznę mniej, albo przynajmniej bardziej świadomie kupować? Może po prostu obniżę moją ludzką, z natury niepohamowaną konsumpcję i chęć dążenia do życia ponad wygodnego? Może zacznę się dzielić z innymi tym co mam? Ale nie tym co mi zbywa, tylko tym co jest mi niezbędne, konieczne, tym co lubię, co kocham. Może to właśnie jest sposób na ocalenie naszego istnienia? Podzielić się tym co mamy na tej planecie. Podzielić się tak, żeby każdy miał. Żeby każdy miał co jeść, co pić, ciepły i spokojny kąt, żeby każdy doznawał spokoju, szacunku, miłości, żeby nikt nie odczuwał głodu, nie doznawał prześladowań, wojny, dyskryminacji.
Bo gdyby się tak dobrze zastanowić, to tak naprawdę my nie potrzebujemy całego mnóstwa rzeczy z naszego otoczenia. My je lubimy, owszem. Są wygodne, miłe, sprawiają nam przyjemność, dobrze się nam żyje z nimi. Ale czy naprawdę są nam niezbędne? Czy aby te wszystkie otaczające nas gadżety nie są jak słodycze, jak używki, jak alkohol czy narkotyki, które owszem dają nam chwilę przyjemności, ale w dłuższej perspektywie prowadzą nas do samodestrukcji i śmierci?
Wyjeżdżamy w góry, nad morze, nad jezioro, do lasu czy w inne piękne miejsca i podziwiamy je, zachwycamy się nimi. Dlaczego nie potrafimy zachwycać się tą samą przyrodą na co dzień? Dlaczego w życiu codziennym zapominamy o niej? Przecież niemal każde nasze zwykłe, codzienne zachowania generują obciążenia dla tej samej, pięknej natury. Każdy wrzucony do kosza śmieć czy nie do końca konieczny zakup generują za sobą całą masę obciążeń środowiska. Koniec końców wszystko to trafia do pieca a stamtąd do atmosfery, tworząc kolejną porcję gazów cieplarnianych i innych zanieczyszczeń pomału zabijając ten piękny widok, którym jeszcze w zeszły weekend tak bardzo się zachwycaliśmy.
Nasze kulinarne przyzwyczajenia (z resztą nie tylko kulinarne) często wiążą się nie tylko z ogromną ilością zanieczyszczeń środowiska, ale i z cierpieniem innych ziemskich istot. To wszystko powoduje obciążenia z którymi ekosystem po prostu sobie nie radzi. Czy więc sposobem życia jaki często prowadzimy nie zabijamy pomału natury, a zabijając pomału naturę, tym samym nie zabijamy samych siebie?
Czyż to nie jest absurd?
Czy wygodne życie, które w powolny ale jednostajny sposób zabija naszą Ziemię jest tym tak zwanym „normalnym życiem”? Co chcemy pozostawić po sobie? Czy chcemy tylko przeżyć te, daj Boże kilkadziesiąt lat i odejść w zapomnienie? Jaki chcemy po sobie zostawić ślad? Czy aby na pewno taki jak Marsjanie?
W środowisku w którym żyję nie spotkałem osoby (no, może poza naprawdę kilkoma), która z pełną świadomością twierdziłaby, że jej poziom życia jest jakiś nadzwyczajny, luksusowy albo chociaż ponadprzeciętny. Wszyscy zgodnie twierdzą, że żyją normalnie, przeciętnie, zwyczajnie, że ich życie nijak nie odstaje od życia przeciętnego człowieka. Przyznam, że i ja długo byłem tego samego zdania. I nie piszę tego po to, żeby pokazać, że teraz jestem jakiś lepszy od innych, bo tak nie jest. Na pewno jestem inny, to na pewno, ale swoje „za uszami” i tak mam. Zawsze wydawało mi się, że moje życie w niczym szczególnym nie odstaje od zwykłego, szarego życia, że nie ma w nim niczego nadzwyczajnego, czegoś co stawiałoby mnie w grupie ludzi w jakiś sposób uprzywilejowanych. Ba, często nawet uważałem, że mam gorzej i trudniej niż większość.
Dziś wiem, że spowodowane to było złą perspektywą. Wiem, że patrząc na swoje życie miałem zbyt mały zakres, patrzyłem przez zbyt wąską soczewkę, brałem pod lupę zbyt mały krąg aby móc obiektywnie odnieść moją sytuację do otaczającego mnie świata. Brakowało mi po prostu dystansu, szerszego kontekstu, odpowiedniej perspektywy. Dziś to rozumiem i kiedy słyszę od innych „no ale wiesz Jasiek, ja przecież nie żyję jakoś ponad stan” to wcale się im nie dziwię bo wiem, że opinia ta jest ukształtowana w wyniku braku obiektywizmu i umiejętności spojrzenia szerzej, z wyższa, spojrzenia przez tak zwany „Big Picture”. Brakuje tu tej kosmicznej perspektywy właśnie, umiejętności spojrzenia na swoją sytuację z perspektywy całości. Całości nie tylko ziemskiego życia ale z perspektywy naszego wiecznego istnienia w tym przeogromnym wszechświecie.
Nasze ciała to nic innego jak mocno zgęszczone atomy. Zbiór różnych tkanek, ścięgien, mięśni, kości, różnych minerałów i wody. I mimo, że tak naprawdę w rzeczywistości jesteśmy tylko mocno skupionym, gwiezdnym pyłem, istnieje w nas coś więcej niż wyłącznie nasza fizyczność. Mamy bowiem duszę.
Co dzieje się z nią po naszej cielesnej śmierci? Gdzie ona wędruje, gdzie idzie, co robi? Może to wszystko, co robimy teraz, tu na Ziemi, na tej małej planecie w jednej z milionów galaktyk, gdzieś tam daleko na obrzeżach Drogi Mlecznej, może to wszystko gdzieś, kiedyś będzie miało swoje odbicie? Może to, jacy jesteśmy dla świata, kiedyś będzie miało przełożenie na to, jaki świat będzie dla nas? Może cała ta energia, te emocje które codziennie przez te kilkadziesiąt lat naszego ziemskiego życia tworzymy, wysyłamy i wchłaniany (także z pokarmem), może one właśnie wsiąkają w naszą duszę, albo wciąż krążą gdzieś tam wokół niej, jako tajemnicza energia o której istnieniu wciąż jeszcze nie mamy pojęcia, tak samo jak jeszcze niedawno nie mieliśmy pojęcia o istnieniu promieniotwórczości? I albo będzie ona kiedyś nam przyjazna, albo nie. Czyż to wszystko nie zależy właśnie od nas, TU I TERAZ?
Wszyscy chcemy się rozwijać, iść do przodu. Ale dlaczego wzrost tak często rozumiany jest przez pryzmat pieniędzy? Dlaczego rozwój utożsamiany jest jako pomnażanie majątku? Mówi się o nas, (między innymi) mieszkańcach Europy jako o tak zwanych „społeczeństwach krajów rozwiniętych”. Czy aby na pewno zasługujemy na takie określenie? Czyż nie jest bardziej rozwinięty ten, który potrafi dostrzegać otaczający nas świat, doceniać jego naturalność, jego piękno i delikatność, ten który kocha i szanuje świat, współżyje z nim zamiast za wszelką cenę próbować go sobie zawłaszczyć, podporządkować i wykorzystać? Czy rozwój mentalny jest mniej wart tylko dlatego, że nie da się za niego nic kupić?
A może to właśnie ludzie mieszkający w biedzie i w głodzie, w skromnych i z naszego punku widzenia prymitywnych warunkach rozumieją otaczający nas świat bardziej niż my? Może właśnie przez to, że żyją oni bliżej natury potrafią ją lepiej czytać, czuć prawdziwość świata i łączącą nas nić? Może to właśnie oni są bardziej rozwinięci, a nie my?
Czy w takim razie skoro już uważamy się za bardziej rozwiniętą społeczność świata, to nie powinniśmy też czuć się bardziej za niego odpowiedzialni? Tym bardziej, że nasz rozwój zarówno cywilizacyjny jak i przemysłowy w ogromnej części jest wynikiem wykorzystywania tychże właśnie biedniejszych i słabszych społeczności.
Wiem, że ta cała masa pytań zawartych w tym wpisie nie należy do najłatwiejszych. Sam wciąż szukam odpowiedzi na wiele z nich. Uważam jednak, że jeśli chcemy być uczciwi z samym sobą, to właśnie to są pytania z którymi powinniśmy się mierzyć każdego dnia. A w znalezieniu odpowiedzi na nie bardzo pomocna może okazać się właśnie perspektywa kosmiczna.