Co dał mi wyjazd do Norwegii?

„Człowieku, czyś ty zwariował?! Norwegia jest cholernie daleko i jest tam zimno jak diabli.
A w ogóle to czy ty mówisz serio?!
Chcesz jechać tym gratem?! Oszalałeś?!
Gdzie ta Norwegia w ogóle jest?”

Te i wiele podobnych pytań przewijały się wciąż w rozmowach z rodziną i znajomymi niczym natrętne reklamy w komercyjnej telewizji gdy oznajmiłem, że zamierzam wyjechać. 
Tak, wyjadę – odpowiadałem krótko, choć sam miałem co do tego mieszane uczucia. Jednak zmęczony już dobrze dotychczasowym życiem, a raczej ciągłym szarpaniem się z nim wiedziałem, że muszę coś zmienić bo droga którą aktualnie podążałem prowadziła w ciemny las. I nie żebym miał coś przeciwko lasom, nie. Przeciwnie, bardzo lubię przyrodę. Bardziej bałem się leśnej ciemności, która formowała się nad moją przyszłością, nie tylko emerytalną. Nie tylko moją, ale naszą. Moją i mojej żony, ale o tym później. Tak wiec uzbrojony w konserwy, gorące kubki, butle gazową oraz ogólny zestaw do przetrwania dwóch, może trzech miesięcy bez pracy oraz „samochód dom” nazwany przez synka „camposterem” (połączenie słów camper i transporter) dnia 11.03.2014. roku, naładowany pozytywną energią wyjechałem na podbój północy.

Dlaczego Norwegia?

Przed wyjazdem do Norwegii pracowałem w Anglii i w Austrii. Znałem już trochę język angielski i niemiecki, norweskiego nigdy wcześniej się nie uczyłem, nie miałem nawet pojęcia jak on brzmi. Z ciekawości włączyłem sobie wymowę kilku słów po norwesku w Google Translate. Brzmiały dla mnie zabawnie i egzotycznie, ale nie budziły we mnie specjalnego niepokoju, gdyż skądinąd wiedziałem, że w Norwegii i tak wszyscy znają angielski.

Biorąc pod uwagę  moje dotychczasowe doświadczenia z emigracją a raczej z jej kierunkami łatwiej byłoby mi obrać kurs na zachód albo na południe, a nie na północ. Głównym inspiratorem do podjęcia tego jednak kierunku był mój młodszy brat Romek. Ten, jako kierowca zjeździł trochę Europę i ciągle mi truł „człowieku, ty lubisz góry, lasy, przyrodę, ty tam się będziesz czuł jak w raju, tam jest tak pięknie i tak zielono jak u nas w parkach narodowych!”. No i muszę powiedzieć szczerze – miał rację. Poza tym duży wpływ na wybór Norwegii miał jeszcze jeden, znaczący fakt. Jeszcze przed wyjazdem z Polski byłem już po rozmowie z potencjalnym, przyszłym pracodawcą. Jednak czy będę u niego pracował to ciągle było niewiadomą. Musiałem być przygotowany na to, że być może będę musiał szukać pracy gdzie indziej, a na to potrzebowałem czasu i pieniędzy do przeżycia. Krótko mówiąc – przygotowanie. Stąd też decyzja o wspomnianym już „camposterze”. Poza tym gdzieś wewnętrznie czułem lekki dreszczyk podniecenia nieznanym, tym, że to właśnie nie jest znowu Anglia czy Austria tylko właśnie coś nowego.
Przestudiowałem mapę, wybrałem drogę, w odtwarzaczu puściłem muzykę Kurta Nilsena i wyruszyłem z bananem na gębie ku nowej przygodzie. Troszkę się bałem oczywiście, ale zawsze będąc w górach przy w chodzeniu na szczyt jest trochę strachu, ale wiem też, że po wejściu, szczyt rekompensuje nam wszystkie bóle, niewygody i obawy pięknym, a niejednokrotnie zapierającym dech w piersiach widokiem. Ta myśl zdecydowanie uspakajała moje obawy i niepewności.

Słynna E16.

Wybierając się do Bergen, miasta w zachodniej części Norwegii (to właśnie był mój cel podróży) można dotrzeć na kilka sposobów. Dziś z perspektywy czasu i kilkuletniego doświadczenia jazdy po norweskich drogach wiem, że mogłem lepiej zaplanować podróż, ale łatwo jest o tym mówić teraz. Wtedy nie miałem pojęcia jak wyglądają norweskie drogi (a raczej częściej dróżki, w Norwegii prawie nie ma autostrad) i że podróż z Oslo do Bergen około 500 km (w zależności którą drogą pojedziemy) może zająć nawet 12 godzin, zwłaszcza zimą i że często drogi są zamykane z powodu opadów śniegu. Niektóre z nich zimą często w ogóle nie są odśnieżane i pozostają po prostu zamknięte, a pługi i kombajny śnieżne wyjeżdżają dopiero w kwietniu, kiedy już wiadomo, że nie będzie opadów i wtedy można je udrożnić. 

Gdy znajoma przed wyjazdem zapytała mnie czy mam łańcuchy na koła ja zaśmiałem się tylko i pomyślałem: „no, typowa baba za kierownicą”. W sumie to nie wiem czy w ogóle potrzebnie zmieniałem opony na nowe zimówki – pomyślałem, bo wokół pachniało już wiosną. Tak, wiosna w Polsce, ale nie tam durniu! Dzięki ci panie z wulkanizacji, że mnie namówiłeś na te opony🙂

Piszę, że mogłem lepiej wybrać drogę bo dziś wiem, że zimą najlepiej podróżować na północ Danii do miejscowości  Hirtshals, a stamtąd promem do Bergen, omijając w ten sposób całe zaśnieżone często aż do czerwca norweskie góry i płaskowyże. 

Ja jednak wybrałem słynną E16. Jeszcze przed wyjazdem, planując podróż pomyślałem, że warto taką „eskapadę”wykorzystać i przy okazji zobaczyć coś ciekawego po drodze. 

A jest tego trochę. 

Miałem w planach zobaczyć najdłuższy, wiszący most w Europie – Storebæltsbroen – (Most nad Wielkim Bełtem) który stanowi część tak zwanego Storebæltsforbindelsen, przeprawy pomiędzy duńskimi wyspami, łącząc największą duńską wyspę Zelandię z trzecią co do wielkości wśród duńskich wysp Fionią. Łączna długość całej przeprawy to ok. 17 km, przy czym sama wisząca jego cześć to 1624 metry. 

https://pl.wikipedia.org/wiki/Storeb%C3%A6ltsbroen

Chciałem też przejechać prawie ośmiokilometrowym mostem łączącym Danię ze Szwecją – Øresundsbron.

https://pl.wikipedia.org/wiki/Most_nad_Sundem

Piszę, że chciałem bo w rezultacie nie udało mi się tego w tedy dokonać. Mój „camposter” po niemieckich „autobanach” przemieszczał się z zabójczą prędkością 110 km/h. Gdy dojeżdżałem do północnej części Niemiec stwierdziłem, że mimo iż na całą podróż przeznaczyłam dwa dni to nie uda mi się dotrzeć na czas jeśli pojadę przez Danię. Zdecydowałem, że skrócę sobie drogę i popłynę promem z Niemieckiego Rostocku prosto do Szwecji, do Trelleborga, omijając Danię i te wspaniałe, niewyobrażalne budowle nad wodą.

W samej już Norwegii koniecznie chciałem zobaczyć i zobaczyłem najdłuższy na świecie drogowy tunel – Lærdalstunnelen, ponad 24 km wydrążone w skale.

https://pl.wikipedia.org/wiki/Tunel_L%C3%A6rdal

Poza tym jak oglądałem filmiki na YouTube  jak wygląda sama droga E16 a raczej to w jakiej ona scenerii jest położona to nie miałem wątpliwości co do wyboru trasy. 

Norwedzy są mistrzami w drążeniu tuneli. Dla mnie, człowieka z Krakowa gdzie najdłuższy tunel to chyba przejazd pod Rondem Grunwaldzkim, albo pod Dworcem Głównym, który ma może 100 metrów doświadczenie takie było niewyobrażalne i ekscytujące zarazem. Fakt, że później jest jeszcze kilkanaście tuneli, (od kilkudziesięciometrowych do kilkunastokilometrowych) które potwornie męczą, zwłaszcza jak jest się już pod koniec drugiego dnia podróży nie miał w tedy dla mnie znaczenia. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to właśnie ostanie kilkaset kilometrów mojej ponad dwutysięcznokilometrowej podróży będzie bez wątpienia moją dotychczasową najtrudniejszą drogą.

„Camposter”

Czym podróżowałem? Volkswagen T4 1,9 diesle, rocznik 91. Poczciwy, niemiecki wół roboczy. Zdecydowałem się na taki właśnie samochód nie dlatego, że przeprowadziłem wcześniej jakiś research „jaki samochód na podróż?”, tylko dlatego, że taki akurat miałem. Używałem go do pracy w Polsce, a później w Austrii. Typowy samochód każdej szanującej się grupy budowlańców 😉, swoisty „must have” wszystkich małych firm z końcówką „BUD” w nazwie. A tak serio to naprawdę nie żałuje wyboru, to naprawdę porządny, trwały i co najważniejsze banalnie prosty w swojej budowie samochód. Oczywiście musiałem go troszkę „odświeżyć”, bo gdzieniegdzie powychodziły mu już „kalafiory” i rdza pchała się na zewnątrz. To też była dobra decyzja, bo tuż po przekroczeniu polsko-niemieckiej granicy wyprzedził mnie cywilny samochód z migającym z tyłu napisem „Polizei” „Follow me” i zostałem zatrzymany do rutynowej kontroli, co w sumie raczej mnie nie zdziwiło. Moje auto wszak wyraźnie odróżniało się od samochodów na niemieckich autostradach, których często same koła były pewno więcej warte niż mój cały pojazd. 

Grzeczni policjanci zapytali gdzie jadę i z niedowierzaniem kręcili głowami gdy usłyszeli cel mojej podróży. Tym większe było ich zdziwienie gdy jeden z nich widząc oznaczenie na szybie zapytał mnie czy to jest rocznik 2001, a ja odpowiedziałem, że nie, że to jest 1991. Chodzili dookoła samochodu i kręcili głowami chyba lekko rozczarowani, że nie mają się do czego doczepić. 

-keien Rost, neue Reifen, neue Auspuff – powiedział jeden z nich schylając się pod auto z nadzieją, że zobaczy zardzewiały tłumik, błotnik czy inną cześć podwozia, tudzież łyse opony. Nic z tego. Auto było świeżo po „reanimacji” więc nie było na to szans. 

-No cóż, to przecież porządna, niemiecka maszyna – odpowiedziałem wywołując szczery uśmiech zadowolenia i dumy na twarzy policjanta wyraźnie połechtanego po swoim niemieckim ego. Sekundę później wyciągnął rękę oddając mi dokumenty życząc – Gute Reise.

Poza ogólnym, wizualno-mechanicznym odnowieniem samochodu zamontowałem w części ładownej łóżko, kilka półek, stolik z wmontowaną kuchenką gazową, na podłodze nową wykładzinę i zasłonki w oknach dla dodania miłej, domowej atmosfery. Przygotowanie samochodu-domu było bardzo dobrym ruchem, gdyż po przyjeździe do Norwegii co prawda nocowałem u kolegi mojego kolegi, który też pracował tam gdzie ja miałem zostać przyjęty, ale po kilku nocach musiałem się wyprowadzić gdyż przyjeżdżała do niego rodzinka. W Norwegii nie jest łatwo znaleźć mieszkanie, zwłaszcza na początku, tak więc zanim coś sobie zorganizowałem „camposter” przez ponad dwa tygodnie stanowił mi świetne schronienie. Ten krótki epizod był ciekawym doświadczeniem życiowym, którego absolutnie nie żałuję, wręcz przeciwnie, dziękuję losowi za niego bo jak się dziś okazuje był on inspiracją do planów na przyszłość.

Dziś po kilku latach, kiedy już jestem dobrze „zajawiony” życiem w stylu „VanLife” widzę, że był to tak naprawdę mój pierwszy vanlifeowy kontakt, który na dobre się we mnie zakorzenił 😊

Niestety po roku prawo norweskie obligowało mnie do tego aby podjąć decyzję – albo zwożę auto do Polski, albo opłacam cło, bo po roku od momentu przyjechania do Norwegii nie mogę dalej używać samochody zarejestrowanego poza Norwegią. Tak więc po kilku fajnych wycieczkach, częściowym mieszkaniu i naprawdę miłych wspomnieniach z moich vanlifeowych zalążków musiałem się rozstać z poczciwym „camposterem” i sprzedałem go na części. Dziś wiem, że to był mój ogromny błąd. Wiem, że nie powinno się przywiązywać do rzeczy, to w końcu tylko martwe przedmioty, ale naprawdę tęsknie za tą poczciwą teczwórką i coraz bardziej myślę o tym, żeby znów zrobić sobie takiego przytulnego vana i pomalutku „wplatać” VanLife w zwykłe życie. Nie ma co czekać na emeryturę 😉

Co dał mi wyjazd?

Spokój.
Spokój psychiczny, fizyczny, finansowy, duchowy, mentalny i każdy inny.

Po prostu SPOKÓJ. W tym jednym słowie zawiera się tak naprawdę wszystko. Wszystko to, co zyskałem dzięki temu, że zmieniłem swoje (i nie tylko swoje) życie o 180 stopni. Mógłbym o tym mówić godzinami. O tym jak wyjazd wpłynął na mnie, na moje postrzeganie otaczającego mnie świata, na mój rozwój, na moją psychikę. Czasami aż brakuje mi słów, żeby opisać co czuję, za co dziękuję losowi. Ja wyjeżdżając zyskałem życie tak naprawdę. Życie, które będąc w Polsce czułem, że pomału tracę i które powinno składać się tak naprawdę z trzech podstawowych części: praca, odpoczynek, czas wolny. Oczywiście każdy modyfikuje to życie według swoich priorytetów i każdy przeważa poszczególne jego składowe w tę czy w tamtą stronę, to normalne. Nienormalne jest natomiast to, kiedy równowaga pomiędzy poszczególnymi składowymi jest zbytnio zachwiana. Tak właśnie było w moim życiu do czasu wyjazdu. 

Moje życie składało się tylko z dwóch części: praca i odpoczynek (czytaj spanie). Nie miałem czasu wolnego, nie miałem czasu dla rodziny, dla samego siebie, ciagle tylko goniłem z pracy do pracy, zażynałem się, żeby utrzymać rodzinę, żeby zapewnić dzieciom dobrą edukację, żeby rachunki były na czas popłacone, żeby w lodówce nie było pusto, żeby to, żeby tamto. Wykańczało mnie to zarówno fizycznie jak i psychicznie do tego stopnia, że często gdy siadałem wieczorem do „obiadu” (obiad o 22 😡) i mówiłem do Agi, że czuję, że albo zmienię coś w moim/naszym życiu, albo w niedługim czasie trafię do szpitala psychiatrycznego. Czułem, że miarka się przebiera i to wszystko we mnie zaczyna kipieć i albo zmienię swoje życie, albo dojdzie do jakiejś tragedii i w końcu przypłacę to zdrowiem. 

Wiem też, że zmieniając swoje życie ktoś mógłby powiedzieć, że robiłem to dla siebie, czyli taki wymiar bardzo egoistyczny. „Mi jest źle i zmieniam swoje życie, rujnując przy okazji życie moich bliskich. Przeprowadzamy się teraz wszyscy do Norwegii i zaczynamy nowe życie, bo ja się tu czuję źle”. Wiem, że tak mogło być to interpretowane przez zarówno członków mojej rodziny jak i zewnętrznych obserwatorów. I tak też po części było co wcale mnie nie dziwi. 

Karolek miał wtedy 10 lat i był całkowicie zapatrzony w tatę. Ten dzieciak chłonął mnie całymi garściami, byłem dla niego całym życiem, on chciał spędzać ze mną każdą chwilę, chciał być ze mną za wszelką cenę. To napewno pomogło mu w zmianie środowiska. Oczywiście nie bez znaczenia było też jego własne zaangażowanie i determinacja, którą niejednokrotnie podziwiałem, nadal często podziwiam i za którą bardzo mu dziękuję. Mogę sobie tylko wyobrazić co znaczy dla dziecka iść do szkoły gdzie wszystkie dzieci znają się już od pierwszej klasy i gdzie mówi się w obcym języku. To bez wątpienia wymaga ogromnych pokładów odwagi. Zwłaszcza jeśli mówimy o dziesięcioletnim dziecku. Ukłony tu należą się także norweskim nauczycielom, którzy swietnie pomagają w integracji. W ogóle Norwedzy to całkowicie odmienna mentalność od polskiej. Tu w dużo większym stopniu ludzie są bardziej otwarci, pomocni, życzliwi i uprzejmi. I mimo, że tak jak wszędzie tak i tu można spotkać ludzi nieżyczliwych i wrogo nastawionych do obcych, to jednak ta skandynawska mentalność to coś, czego w naszym kraju nad Wisłą doświadczyć jest o wiele trudniej. 

Monia natomiast była w wieku tuż po gimnazjum, gdzie zaczynały się tworzyć nowe znajomości, przyjaźnie. Wyjeżdżając „bo tak się tacie uwidziało” musiała to wszystko zostawić, stawiając czoła nowym, ogromnym wyzwaniom, zarówno językowym, które (przynajmniej dla mnie) są potworną barierą, jak i społecznym (nowa szkoła, nowe towarzystwo, problemy z akceptacją społeczną itd). Do tego dochodziła też nasza sytuacja materialna. W tamtym czasie tylko ja pracowałem, nie stać nas było na wiele rzeczy, które choć w niewielkim stopniu mogłyby pomóc tym młodym dzieciom w pewnego rodzaju nieodstawaniu od reszty rówieśników. Co tu dużo mówić – czasami było ciężko. 

Duży wkład w utrzymanie tego w sensownym kształcie psychiczno-mentalnym miała Aga. Ona ma ten dar, że zawsze potrafi widzieć pozytywy, zawsze dzięki rozmowie potrafi na nowo scalić, skleić rozlatujące się życiowe kawałki. Kosztuje ją to ogromne ilości energii i nerwów, ale dzięki niej właśnie bardzo często problem, który dla mnie wydaje się nie do przejścia przy jej pomocy zostaje zażegnany. To niezwykła moc i cieszę się, że dzięki Agniesi wspólnie możemy z niej korzystać.  

Każdy z nas mierzył się tak naprawdę ze swoją góra. Ja to wszystko rozumiem. Dziś pewno bardziej niż rozumiałem to wtedy. I wiem, że to nasze ogromne wyjście z tak zwanej „strefy komfortu” koniec końców dało nam wszystkim nowe perspektywy, nowy, świeży przypływ energii, swoisty powiew świeżości i co najważniejsze nowe możliwości. To wszystko o czym wtedy myślałem podejmując to wyzwanie o przeprowadzce, dziś się ziszcza. Dziś dzieci mają perspektywy rozwoju, mogą uczyć się, studiować, pracować, łączyć poszczególne elementy życia ucząc się tegoż życia właśnie w ten, praktyczny sposób, pomału niejako adaptować się do niego. Co z tego, że w Polsce jest mnóstwo młodych ludzi, którzy kończą edukację, trafiają do świata dorosłych i nie potrafią się w nim odnaleźć bo nie mieli czasu się go nauczyć, wdrożyć się niejako w to życie, w dorosłość? System gdzie student nie jest wstanie zarobić na swoje utrzymanie i jest niejako „skazany” na finansową pomoc rodziców tworzy całe rzesze dorosłych, wykształconych dzieci. Dorosłych już ludzi ale wciąż niestety nieporadnych dzieci. To nie jest dobre rozwiązanie. 

Dodać też trzeba, że my, rodzice tych dzieci, jak wszyscy ludzie na świecie też się starzejemy i to, jaką wypracujemy sobie przyszłość będzie miało bezpośrednie odbicie na nich, na ich życiu. Bo jeśli ja te kilka lat temu rujnując poniekąd im życie i wywożąc ich do norweskiej, niewielkiej mieściny zapewniłam w ten sposób sobie i mojej żonie przetrwanie na stare lata i to, że będziemy w stanie się utrzymać bez pomocy dzieci, to czy nadal jest to myślenie wyłącznie egoistyczne? W mojej opinii nie. Ja nie zrobiłem tego tylko dla siebie, ja zrobiłem to dla nas wszystkich. I być może jeśli ktoś dzisiaj jeszcze tego nie widzi, to jestem przekonany, że zobaczy sens moich działań za kilka, kilkanaście lat. 

Mi będąc w Polsce zawsze spędzała sen z powiek jedna myśl – myśl o przyszłości. Nie potrafiłem żyć jak wielu z mojego otoczenia żyło. Nie potrafiłem żyć wyłącznie dniem dzisiejszym. Nawet jeśli ktoś z mojego otoczenia w miarę dobrze się prowadził i obserwując można by powiedzieć, że spoko, że ma w miarę w głowie poukładane i nie jest tak zwanym „lekkoduchem” żyjącym z dnia na dzień, to nadal mało kto (żeby nie napisać nikt) nie umiał wyobrazić sobie siebie w wieku emerytalnym, bądź w pewnym nieszczęśliwym zdarzeniu losowym. Nikt nie wybiegał wyobraźnią aż tak daleko i na moje wątpliwości co do tego czy aby damy sobie radę i dokąd zajdziemy nadal prowadząc swoje życie tak, jak prowadzimy, często otrzymywałem taką samą odpowiedź – „Jasiek, a czy ja wiem czy w ogóle dożyję? Co się będę martwił na zapas”. Hej, człowieku! A co jeśli dożyjesz?! A co jeśli przydarzy ci się nieszczęśliwy wypadek, coś złego, spotka cię jakieś nieszczęście w życiu?! Czy nie zakładasz, że tak właśnie też może być?! Ta beztroska bezmyślność nie znajdowała i wciąż nie znajduje u mnie akceptacji. Definitywnie nie! 

Nie myśląc dziś co będzie:

-jeśli zdąży się wypadek i nie będę w stanie pracować,

-jeśli zdrowie zacznie szwankować,

-jeśli będę miał 700 zł emerytury,

-jeśli będę niedołężny i będę potrzebował pomocy, 

-jeśli to czy tamto, 

-jeśli, jeśli, jeśli itd itp

wystawiamy sobie opinię lekkoducha i osoby skrajnie nieodpowiedzialnej, tym samym rujnując życie nie tylko swoje, ale i naszym najbliższym.

Próbując natomiast zaradzić tym obawom zanim one nadejdą i kiedy mamy jeszcze siłę robimy sobie i im przysługę. I nawet jeśli działania te są bolesne i wymagają od nas determinacji, odwagi i pozbawienia się tego „przytulnego kąta” zwanego też „strefą komfortu” to uważam, że są one koniecznością i każdy kto tak naprawdę kocha swoją rodzinę powinien je brać na barki. 

Norwegia dała mi tę możliwość, że tu właśnie mogę czuć, że mam na to siłę. Tu moje barki stały się na tyle mocne, że z pomocą mojej kochającej, wspierającej się nawzajem, wspaniałej rodziny są wstanie to wszystko udźwignąć. 

I dla jasności – naprawdę, wolałbym tę siłę móc mieć w swojej ojczyźnie i jest mi ogromnie przykro, że jej tam nie odnalazłem. 

6 thoughts on “Co dał mi wyjazd do Norwegii?

    1. Że też Ci się chciało 😉
      Żartuję oczywiście 🙂
      Dzięki za miłe i co najważniejsze dla mnie, szczere słowa. Rodzinkę mam faktycznie wspaniałą i w ogóle – życie mam wspaniałe 😊

  1. Fajnie napisane. Bardzo żałuję że nie udało nam się spotkać. Że czas nie pozwolił na przyjazd do Was na Maraton, zwiedzanie i pewnie piękne chwile.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *